Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Abecadło śląskiej mafii: D — jak doktor

Marek Świercz (amc)
graf. Marek Nycz
graf. Marek Nycz
Dokładnie tak: taki dystyngowany i z dyplomem na ścianie. Albo jak depresja. Lub detencja, słowo doskonale znane psychiatrom i prawnikom. Nie sugerujemy, Boże broń, że mafia ma na swoich usługach szanowanych lekarzy.

Dokładnie tak: taki dystyngowany i z dyplomem na ścianie. Albo jak depresja. Lub detencja, słowo doskonale znane psychiatrom i prawnikom. Nie sugerujemy, Boże broń, że mafia ma na swoich usługach szanowanych lekarzy. Na razie, żaden tego rodzaju zarzut nie został potwierdzony prawomocnym wyrokiem sądu. Ale jedno nie ulega wątpliwości: bandyta, któremu udało się przekształcić w cierpiącego pacjenta, może kpić sobie z wymiaru sprawiedliwości.

Przestępca, jak każdy człowiek, ma prawo chorować. I tak naprawdę nie dziwi nawet fakt, że podupada na zdrowiu właśnie wtedy, gdy zostaje złapany i wysłany za kratki. To przecież niesłychanie stresujące doświadczenie. Skoro odwołani prezesi albo utrąceni w wyborach burmistrzowie potrafią iść na wielomiesięczne zwolnienia, to co się dziwić mafijnym bossom, których policyjny nalot wyrwał z ich normalnego życia?


Depresja gangstera

Przykładem może być osławiony „Krakowiak”. Na pierwszej rozprawie zachowywał się dziwacznie, ślinił się, śpiewał stary przebój „Kawiarenki”, bełkotał coś o Apokalipsie. W niejednym komentarzu pojawiły się opinie, że po prostu symulował. Udawanie na sali sądowej ataku choroby to stary chwyt, nie ma chyba procesu, na którym choć jeden z oskarżonych nie uciekłby się do tej metody opóźniania postępowania. Gdy w listopadzie 2001 przed bielskim Sądem Okręgowym rozpoczął się proces bandy Ryszarda N., „Rzeźnika”, oskarżony Tadeusz K, „Fransua”, domagał się przebadania przez lekarza, a potem przerwał czytanie aktu oskarżenia, bo poleciała mu krew z nosa. Sąd okazał się jednak mało wrażliwy. — Pan K. wytrzyma — oświadczył sędzia. I prokurator czytał dalej.

Problemy zdrowotne „Krakowiaka” opóźniły proces o kilka miesięcy. Były kłopoty z ich zdiagnozowaniem (sąd upominał się u biegłych o konkrety), w końcu psychiatrzy z Rybnika rozpoznali psychozę reaktywną. Trafił na leczenie, które najwyraźniej pomogło, bo po wznowieniu procesu zachowywał się zupełnie normalnie.


Szpital zamiast pudła?

Ale przejdźmy do detencji. Mówiąc po ludzku: jeśli zbrodniarz jest niepoczytalny, a zarazem groźny dla otoczenia, to nie należy go wysyłać do więzienia, ale do szpitala psychiatrycznego. Jak w sławnym „Milczeniu owiec” kanibala Hannibala Lectera. Wtedy właśnie orzeka się detencję.
Teoretycznie można by się nawet z tego cieszyć. Z więzienia zbrodniarz wyjdzie prędzej czy później (nawet dożywocie nie jest u nas prawdziwym dożywociem) a w psychiatryku może siedzieć aż do śmierci. Problem w tym, że może, ale wcale nie musi. Jeśli dogada się z lekarzami — przypomnijmy: nikomu niczego nie udowodniono — to może szybko wyjść na swoje, czyli: na wolność. Oczywiście najlepiej byłoby od razu orzec, że w tej jednej jedynej chwili popełnienia zbrodni przestępca był niepoczytalny, bo to zwalnia go od kary. Ale w to sąd może nie uwierzyć. Czasem lepiej orzec, że nadal jest on psychotykiem zagrażającym otoczeniu. A takiego osobnika należy nie więzić, ale leczyć. Trafia do szpitala, gdzie terapia przynosi zadziwiająco szybką poprawę zdrowia. Wystarczy kilka lat, by śmiertelnie niebezpieczny psychol stał się zdrowym obywatelem, którego można spokojnie wypuścić na wolność.

Czy takie przypadki miały u nas miejsce? Poczekajmy na werdykty sądów i — na razie — przytoczmy złośliwą opinię biegłego psychiatry, że istnieje u nas „depresja udawana”. Chory bandyta udaje, że ją ma, a leczący go psychiatra udaje, że ją widzi.


Chorzy i już

A zupełnie na serio: udowodnienie przypadku wystawienia trefnej diagnozy bywa trudniejsze niż udowodnienie medycznego błędu. Wczoraj pisaliśmy o interesach, jakie sławny śląski kardiolog prof. Stanisław P. robił z Andrzejem B. i jego synami. Byli nie tylko jego wspólnikami, ale też — pacjentami. Głośno było o tym, że zaświadczenia lekarskie — otrzymane od samego profesora lub podlegających mu lekarzy — uchroniły przed aresztami Bartosza i Cezarego B. Sprawę badała nawet prokuratura w Gliwicach, ale nie znalazła żadnych dowodów na popełnienie czynu zabronionego. Sprawa została prawomocnie umorzona, a w prokuratorskim komentarzu dla prasy można było znaleźć opinię, że „gangster też jest człowiekiem i może zachorować”.



Tylko poborowi?

Do końca sierpnia opolska Prokuratura Okręgowa zakończyć ma śledztwo w sprawie nieprawidłowości w szpitalu psychiatrycznym w Rybniku. Już wiadomo, że skieruje do sądu akt oskarżenia przeciwko lekarzom, którzy mieli za łapówki wystawiać fałszywe diagnozy przedpoborowym. Jak ustalił DZ, znaleziono dowody na trzy takie przypadki. Ale opinię publiczną interesuje przede wszystkim to, czy lewe diagnozy kupowali sobie także skierowani na badania kryminaliści, w tym brutalni zabójcy. Jak dotąd, żadnemu lekarzowi takich zarzutów nie postawiono, ale — przypomnijmy — śledztwo jeszcze trwa.
Opinia publiczna dowiedziała się o nieprawidłowościach w rybnickim psychiatryku we wrześniu 2003 roku, kiedy to nowy dyrektor placówki dr Stanisław Urban powiedział mediom, że kilka miesięcy wcześniej — dokładnie w lipcu — złożył w prokuraturze doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez lekarzy wydających opinie sądowo-psychiatryczne. Po przeanalizowaniu kilkuset historii chorobowych pacjentów doszedł do wniosku, że część wydanych opinii budzi uzasadnione wątpliwości. Ich autorami mieli być przede wszystkim ordynatorzy Andrzej B. i Joachim H. Sprawą zajęły się stosowne służby, do analizy zabrano materiały dotyczące około 150 przypadków.

To był początek prasowej burzy. Zbulwersowani czytelnicy dowiadywali się o opiniach korzystnych dla notorycznych kryminalistów a także sprawców brutalnych zbrodni. Wynikało z nich na przykład, że w chwili popełnienia zbrodni byli niepoczytalni, cierpią na psychozą i tym samym należy ich nie karać, ale leczyć. A potem okazywało się, że choć do szpitala trafiali, to wcale nie byli leczeni tak, jak powinni.

Był ciąg dalszy. Szybko wyszły na jaw — i już wiemy, że fakty te potwierdziła prokuratura — przypadki wystawiania lewych diagnoz przedpoborowym. Pojawiły się też oskarżenia z zupełnie innej beczki, dotyczące wyłudzania od pacjentów finansowych świadczeń na rzecz szpitala. Wszystkie te wątki próbuje teraz rozwikłać opolska prokuratura. Warto poczekać na ostateczny wynik tego wyjątkowo bulwersującego śledztwa.


Z bandyty — pacjent

Tajemnicze diagnozy lekarskie to ważna część dziejów „Polski pruszkowskiej”. Andrzej Z., „Słowik”, nie mógłby uciec do Hiszpanii, skąd trzeba go było ściągać za pomocą żmudnych procedur ekstradycyjnych, gdyby nie ponoć poważna choroba kręgosłupa. Przypadłość zdiagnozowano, gdy „Słowik” siedział już w warszawskim areszcie. Gangstera zoperowano w szpitalu MSWiA, po czym odesłano do domu na rekonwalescencję. Czuł się chyba całkiem dobrze, bo szybko wyjechał z kraju na słoneczny Półwysep Iberyjski.

Takie przykłady można by mnożyć. W 1997 roku Sławomir O., „Uchal”, boss bandy z Wyszkowa, wyrwał się z aresztu (zamieniono mu go na kaucję), gdy dostarczył zaświadczenie, że jego żona została właśnie w ciężkim stanie hospitalizowana w klinice. Okazało się, za późno, że zaświadczenie było lewe, a Marzena O. zdrowa jak ryba. „Uchal” zniknął na dobre i ukrywał się skutecznie przez prawie cztery lata!

Największe wątpliwości budziły zawsze diagnozy dotyczące rzekomych zaburzeń psychicznych kryminalistów. Takie podejrzenia były — głównie przez prasę — formułowane pod adresem lekarzy ze szpitali psychiatrycznych w Ciborzu (Lubuskie) i Łodzi. Najgłośniejsza była jednak sprawa raciborska, o której piszemy obok.


Zwolnienia od serca

Prof. Stanisław P. jest absolwentem krakowskiej Akademii Medycznej i cenionym kardiologiem. To on stworzył i przez wiele lat kierował Wojewódzkim Ośrodkiem Kardiologii w Zabrzu (obecnie Śląskie Centrum Chorób Serca). Także P. stworzył Fundację Kardiologiczną „Serce”. Na emeryturę przeszedł dopiero w 2001 roku, kilka miesięcy po tym, jak zaczął się nim interesować UOP. Dwukrotnie ubiegał się o fotel senatora z listy PSL. Bezskutecznie.

Przeciwko prof. P. toczyło się postępowanie w Śląskiej Izbie Lekarskiej. Zostało wszczęte na wniosek Naczelnego Lekarza ZUS, a dotyczyło wystawiania nieuzasadnionych zwolnień lekarskich odchodzącym ze stanowisk szefom katowickiego Węglokoksu. Zostało umorzone w maju 2000 roku. Prezydium samorządu lekarskiego dwukrotnie kierowało swoje wnioski do Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej o wszczęcie postępowania wyjaśniającego w sprawie P. Opierano się na dwóch artykułach prasowych opisujących jego związki z gangsterami. Rzecznik odmówił jednak ich wszczęcia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Abecadło śląskiej mafii: D — jak doktor - Wisła Nasze Miasto

Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto